P o e t r y   o f   R i c h a r d   T y l m a n          N e w   a n d   M o s t   R e p r e s e n t a t i v e   W o r k
The Art and Wrtitings of Richard Tylman

Z cyklu: Twórcy z Nowej Huty
MOWA OJCZYSTA
NIE SPOWSZEDNIEJE
MI NIGDY


From the series on local artists
My Mother
Tongue Will Never
Lose Its Charm


Z Ryszardem Tylmanem,
poetą i artystą malarzem
mieszkającym w Kanadzie rozmawia Małgorzata
Szymczyk-Karnasiewicz.


Wywiad dla Tygodnika Głos w Krakowie Nowej Hucie.[1]

Czytaj tłumaczenie na angielski.
My mother tongue will never lose its charm

● Jest Pan autorem zbiorów w języku polskim i angielskim Wiersze wybrane z pudełka po znoszonych butach, Żyjąc w ruchomym pejzażu, Przywilej, Wosk poetycki, Kochankowie z wyobraźni. Pańska poezja obraca się w konwencjach traktatu filozoficznego i nowej epiki romantycznej. W 2001 roku został Pan finalistą Festiwalu Poezji Kanadyjskiej. W ubiegłym roku ukazały się „Koty marcowe”. To wybór wierszy napisanych w Polsce i na Zachodzie w ciągu ostatnich dwóch dekad. Wiersze prezentował Pan podczas pobytu w Krakowie w kwietniu br., m. in. w Galerii „Audialnia” Nie przypadkowo wybrał Pan tę krakowską galerię...

Ryszard Tylman: Kiedy ukazały się na półkach „Koty marcowe” zorganizowałem w Vancouver wieczór autorski połączony z recitalem pieśni Chopina i Karłowicza w wykonaniu mojej córki, która jest śpiewaczką operową. Planując wizytę w Polsce szukałem podobnych połączeń. Rozwiązanie przyszło samo. Przy okazji organizowania wystawy malarstwa polskiego w Kanadzie, poznałem za pośrednictwem witryny internetowej, Katarzynę Słysz, krakowską artystkę, nota bene mieszkającą i tworzącą w Nowej Hucie, która zaprosiła mnie do Galerii „Audialnia” na wernisaż swoich prac z cyklu „Cztery żywioły”.

●  Jak ważne było dla Pana spotkanie autorskie w Ośrodku Kultury im. C.K. Norwida. Czy wśród gości pojawili koledzy z „podstawówki”? A może szkolni nauczyciele?

R.T.: To spotkanie autorskie było zwieńczeniem spotkań z czytelnikami w Polsce. Siłą rzeczy, było ono także spotkaniem najbardziej wzruszającym. Na sali pojawili się moi szkolni koledzy. Przybyło wielu starszych wiekiem sąsiadów i znajomych z osiedla, którzy znali mnie od dziecka. Autorskie egzemplarze książki rozeszły się w mgnieniu oka. Spotkaniu towarzyszyła dyskusja pod kierunkiem mojej polonistki z liceum, obecnie sympatyka i zwolennika mojej twórczości, mgr Anny Jochym. Pytano mnie na przykład, jak powstała ballada „O próbie wysadzenia pomnika Lenina”. Ballada powstała w Kanadzie, kiedy pomnika nie było już w alei Róż. Sama idea utworu zrodziła się jednak na wiele lat przed odzyskaniem przez Polskę pełnej suwerenności. Zamach na pomnik był i jest dla mnie symbolem świata mojej młodości, jak ludowopolska Reduta Ordona w zaciskającej się lawinie sowietyzacji. I tu i tam chodziło o działanie ekstremalne, którego nie uzasadniłby, ani trzeźwy racjonalizm, ani tym bardziej instynkt zachowawczy. Moja ballada inspirowana była częściowo długim amerykańskim wierszem o pożarze Nowego Jorku. Poetyckość miała tu być rezultatem nie tyle poetyckiego słowa, ile głęboko humanistycznej perspektywy w opisie reakcji całego miasta.

●  W Ośrodku Kultury w osiedlu Górali bywał Pan już jako młodzieniec. Chodził Pan na lekcje gry na gitarze. Podobno kiedyś, wspólnie z Pawłem Kruczkiem zamiast słuchać wyjaśnień instruktora, rozmawialiście sobie po cichu o czytanych w sekrecie książkach dla dorosłych i... skończyło się reprymendą.

R.T.: Na początku lat 50. moi rodzice otrzymali mieszkanie przy placu Centralnym, później przenieśliśmy się na osiedle Urocze. Tam poszedłem do szkoły, a z czasem zacząłem brać także lekcje fortepianu. Egzaminatorka ze szkoły muzycznej radziła instruktorowi, przy moim pierwszym końcoworocznym egzaminie, by na lekcjach trzymał okna przymknięte, bo „orły lubią fruwać”. Te obawy szybko się potwierdziły. Odkryłem rock-and-roll i bez chwili wahania z lekcji fortepianu przeszedłem na gitarę.

●  Malować uczył się Pan...?

R.T.: ... na zajęciach prowadzonych przez matkę Pawła Kruczka, mgr Józefę Sobór-Kruczek w Klubie Młodych DK HiL w osiedlu Młodości 1. Byłem najmłodszym członkiem Ogniska Plastycznego! Poza tym przyjaźniłem się z dziećmi nowohuckich artystów. Lubiłem zapach farb, który unosił się w mieszkaniach-pracowniach. Dla mnie był to zapach egzotycznych kwiatów.

●  W 1973 roku z grupą przyjaciół akademickich z Nowej Huty założył Pan młodzieżową gazetę „Skarpa”. Była to jednodniówka Klubu Skarpa przy ZDK HiL. W inauguracyjnym numerze po raz pierwszy opublikowano Pańskie wiersze. W jednym z nich (“to M ...”) pisze Pan:

spokojem płowych włosów
jak włóknem lnu
narodzona
rozwinęłaś się we mnie
z kołowrotka uczuć
wrzeciona przeznaczenia
(...)


●  Kiedy zaczął Pan pisać?

R.T.: Fascynacja poezją pojawiła się dopiero w latach licealnych, kiedy literatura współczesna trafiła do programu lekcji języka polskiego. Odkryłem wówczas literacki potencjał poezji białej, czyli pozbawionej rymu. W technice tej zakochałem się od razu i uwielbiam ją do dziś, choć niekiedy posługuję się także rymem i rytmem. Pierwsze wiersze dedykowałem głównie pięknym dziewczynom z klasy. W sprawach miłosnych wiersze te nigdy mi nie pomogły, chociaż w sprawach twórczych okazały się początkiem czegoś znacznie większego. O moich wierszach zechciał napisać prof. Zbigniew Siatkowski, rektor PWST w Krakowie: „Pewnie będziesz kiedyś pisywał wiersze piękniejsze niż tu omawiany, ale dobrze będzie, jeśli nie zatracisz pełnego wrażliwości i bardzo w tym właśnie humanistycznego dystansu wobec kobiety, o której i dla której piszesz. Ów dystans nie tylko przystoi po prostu mężczyźnie. Może on objawić cudotwórcze wprost właściwości: młodzieńcze wiersze zakochanego tak, jak się kochają setki nastolatków, może przekształcać niekiedy w autentyczną poezję...”
W rok później, po debiucie w „Skarpie” zająłem drugie miejsce w Turnieju Poetyckim Klubu Studentów UJ „Nowy Żaczek” o Nagrodę „Wielkiej Sowy”. W Jury konkursu znaleźli się członkowie ZLP, krytycy literaccy oraz pracownicy naukowi Instytutu Filologii Polskiej. Po tych pierwszych młodzieńczych sukcesach zacząłem traktować poezję znacznie poważniej.

●  Ale zamiast polonistyki wybrał Pan architekturę. Dlaczego?

R.T.: Ojciec gorąco zachęcał mnie, abym studiował właśnie architek­turę. Po maturze zdałem na Politechnikę Krakowską, ale szybko okazało się, że nie interesuje mnie projektowanie budowlanego zbrojenia. Po dwóch latach postanowiłem zdawać na Akademię Sztuk Pięknych. Byłem uparty.

●  Czy na ASP miał Pan swoich mistrzów?

R.T.: Mój talent artystyczny w latach poprzedzających przyjęcie na ASP rozwijał się głównie pod kierunkiem znanych nowohuckich artystów, Ewy i Ryszarda Mrozowskich. Jesienią 1974 roku rozpocząłem studia na Wydziale Malarstwa ASP. Wiodącym kierunkiem artystycznym był w tym okresie koloryzm, z tendencją do postekspresjonizmu. Wśród młodszych wiekiem artystów rozwijał się zalążek nowej estetyki inspirowanej kierunkami sztuki zachodniej takimi jak pop-art i konceptualizm. Z drugiej strony, narastał także klimat twórczej opozycji do pogarszającej się rzeczywistości społeczno-politycznej kraju w obrazach m.in. prof. Zbyluta Grzywacza, który był wtedy asystentem w pracowni prof. Buczka. Pod koniec studiów podjąłem pierwsze eksperymenty z hiperrealnością. Na roku dyplomowym wsparł mnie w nowatorskich próbach prof. Andrzej Strumiłło, malarz, podróżnik i pisarz, który pierwszy porównywał moje prace do twórczości amerykańskiego hiperrealisty Pearlsteina. Uważano mnie za artystę kontrowersyjnego. Moja wystawa dyplomowa składała się z dużych, prawie fotograficznych aktów, które budziły protesty nie tylko wśród członków komisji, lecz także niektórych kolegów. Postać ludzka pozostaje do dziś moim głównym tematem malarskim.

● Karierę zawodową rozpoczynał Pan jako asystent scenografa w Teatrze Ludowym. Brał Pan udział m.in. w realizacji projektu scenicznego „Betlejem polskie” Rydla. I nagle wyjechał Pan z Polski z rodziną w środku nocy...

R.T.: Pracując w Teatrze zdałem sobie sprawę z rozmiaru kontroli politycznej nad kulturą. Poza tym była to praca „za grosze”. W obliczu rosnącej inflacji nie byłbym w stanie utrzymać z niej rodziny. Bliscy znajomi uciekali z kraju bez słowa uprzedzenia, przypuszczalnie w strachu przed donosem. Postanowiliśmy wyjechać. Ponieważ jesienią 1981 roku Austria zamknęła granice dla Polaków, załatwiałem w panice wizy do Włoch dla nas trojga (żona, córka i ja). Wydostaliśmy się z Polski na półtora dnia przed wprowadzeniem stanu wojennego. O tych doświadczeniach piszę w wierszu „Nie-bywalec”:

Zegar stanął razu pewnego
w Krakowie na Głównym.
Nie dla każdego. Przecież nie dla mnie tylko.
Było nas wielu, schodzących nocą
ze sceny historii, pochyleni
pod opuszczaną pożarową kurtyną.


●  Wybrał Pan los polskiego emigranta?

R.T.:  Kierowałem się przeczuciami. W niedzielę 13 grudnia 1981 roku byliśmy w kaplicy obozu uchodźców pod Rzymem. Polski ksiądz ogłosił przed mszą poranną, że w kraju wprowadzono stan wojenny. Wydawało się, że droga powrotna do Polski została zamknięta na zawsze. W Konsulacie Kanadyjskim w Rzymie rozpoczęliśmy starania o uzyskanie statusu emigrantów. W myśl Konwencji Genewskiej przysługiwało nam prawo wyboru kraju docelowego.

●  W Rzymie portretował Pan turystów na słynnych Schodach Hisz­pańskich. Jakie były początki w Vancouver?

R.T.:  Do Vancouver przylecieliśmy w kwietniu 1982 roku. Najpierw portretowałem w pięknym Parku Stanleya nad Zatoką Angielską. Z czasem wysłano nas na rządowy kurs języka angielskiego, który miał pomóc emigrantom w procesie adaptacji. Po jakimś czasie rozpocząłem pracę jako ilustrator w firmie reklamowej. Firma była symbolem kanadyjskiej wielokulturowości. Szef był emigrantem z Anglii, jego zastępca emigrantem z Hong-Kongu, zecer z Finlandii, ilustrator z Argentyny, ja z Polski... tylko sekretarka była urodzoną Kanadyjką. Moje początki okazały się trudne, gdyż nie wiedziałem prawie nic o reklamie. Douczałem się wieczorami w technice tuszy i aerografu. Robiłem też coraz więcej zleceń, najczęściej kosztem nieprzespanych nocy.

●  Czy powracał Pan do malowania i pisania?

R.T.:  Po latach pracy w reklamie przystąpiłem do serii dużych abstrakcyjnych obrazów w nadziei, że ewentualnie będę mógł utrzymywać się z malarstwa. Dopiero z biegiem czasu zorientowałem się, że dzieła tego typu były drogie i tematycznie obce dla tych, jakże nielicznych osób, które w Kanadzie kupują obrazy. Kanadyjscy nabywcy sztuki są konserwatywni. Bardzo popularnymi obrazami na Zachodnim Wybrzeżu są na przykład drobiazgowe, opustoszałe pejzaże, których sam długo nie chciałem akceptować. Pogodziłem się z faktem, że z malarstwa się nie utrzymam. Maluję głównie dla siebie. Moje obrazy można obejrzeć na stronie ... / paintings.

●  Po dziesięciu latach, zakończył Pan karierę w przemyśle reklamowym. Nie myślał Pan o powrocie do Polski?

R.T.:  Wielokrotnie myślałem o reemigracji. Jednakże z upływem lat, Kanada stała się dla mnie krajem tak bliskim, jak Polska. Co jakiś czas odwiedzam Nową Hutę. Po raz pierwszy przybyłem do Polski z wizytą zimą 1993 roku. W Centrum Kultury im. C.K. Norwida miałem retrospektywną wystawę ilustracji reklamowych. Wystawę zrelacjonowano w telewizyjnych dziennikach i w „Pegazie”. Chociaż zapuściłem w Kanadzie nowe korzenie, mój kontakt duchowy z krajem pozostaje wyjątkowo silny. To w Polsce bardziej niż gdziekolwiek na świecie żyją czytelnicy i wielbiciele mojej poezji.


Swai-Xway, kliknij aby dowiedzieć się więcej.
●  Wywiad ilustrowany jest obrazem przedstawiającym bóstwo indiańskie zwane Swai-Xway (czyt. schłayłey). Poświęca się Pan studiom nad mitami i osobami bóstw indiańskich Zachodniej Ka­nady. Skąd wynikają zainte­resowania tym tematem?

R.T.:  Do podjęcia pro­blematyki mitologicznej zainspirowały mnie studia nad dawną sztuką Zacho­dniego Wybrzeża. Przyjąłem założenie, że indiańskie bóstwa antropomorficzne, czyli te oparte na postaci ludzkiej, są odbiciem pewnej realności, która nie jest wyłącznie produktem fantazji. Obecność bóstw w kulturze Zachodniego Wybrzeża stanowi istotny element w kształtowaniu się duchowego klimatu całego regionu, bez względu na etniczne pochodzenie jego mieszkańców. W moich obrazach nawet przybysze z dalekiego świata stają się ośrodkiem uwagi miejscowych duchów. Założenie tego typu umożliwiło mi wprowadzenie indiańskiej tematyki sakralnej do świata sztuki w pełni realistycznej, choć z gruntu wyobrażeniowej, podobnie jak miało to miejsce w wypadku europejskiej konwencji religijnych przedstawień, od Michała Anioła począwszy.

●  Dziękuję za rozmowę

___________________

Footnotes 

  1. ^  Małgorzata Szymczyk-Karnasiewicz (8 sierpień 2003), “Mowa ojczysta nie spowszednieje mi nigdy” ('My mother tongue will never lose its charm'), Głos, Tygodnik Nowohucki, Kraków, Nr 32 (644), str. 9. ISNN: 1231-8582. Index Nr 358835. Wywiad z Ryszardem Tylmanem. See translation of the Polish original, also: external link to current issue of Głos (The Voice) in Polish. (Return)
  2. ^  Anna Nasiłowska (2024), “Reduta Ordona” (Ordon Redoubt) [in] A History of Polish Literature translated by Anna Zaranko, Academic Studies Press, p. 185; ISBN 9798887192772. Mickiewicz's famous depiction of Ordon's self-sacrificial blast in the ballad Reduta Ordona (Ordon's Redoubt) was modelled on the famous image of the heroic 1826 explosion by the Greek elder at Missolonghi, reported by the emigrée press.(Return)  

Acknowledgement
     The poem “Nie-bywalec” was published in koty marcowe (The Felines of March), 2002, by Wydawnictwo Nowy Swiat, Warsaw, Poland; pp. 68–. ISBN 83-88576-94-1.

Special feature: the latest poems | More poetry featured |
Selections from Imaginary Lovers | Poems in Polish | Paintings and Narrative | View Guestbook |
Photo album | Cover page: about the author